Jawa-Papua Nowa Gwinea ( Irian Jaya), Sulawesi ( Tana Toraja) 2008 r.Podróż rozpoczęliśmy 26 czerwca i jednym z pierwszych lotów odlecieliśmy do Monachium skąd po kilku godzinach postoju odlecieliśmy liniami Katarskimi do Jakarty z przesiadką w Doha w Katarze i postojem w Singapurze. Podróż mimo wygodnych samolotów i doskonałej obsługi była bardzo męcząca. Do Jakarty przylecieliśmy ok. godziny 16.00 następnego dnia. Lotnisko oddalone jest od centrum ponad 30 km. W hotelu znaleźliśmy się ok. 19.00 i prawie natychmiast udaliśmy się na spacer w kierunku dzielnicy chińskiej. Następnego dnia kupiliśmy bilety lotnicze do Jayapury, Makasaru, Denpasar, Mataram i Jayakarty. Jest to bardzo ważne, ponieważ w dniu wylotu bardzo trudno jest kupić na tych trasach bilety. Niestety posiadanie biletu w Indonezji nie oznacza przelotu zgodnie z datą i godziną. Terminy cały czas są zmieniane, stad konieczność stałego kontaktu z biurem linii, w naszym przypadku Merpati. Na szczęście cudzoziemcy mogą liczyć na pomoc pracowników linii w przypadku niekorzystnych zmian terminu przelotu i polecieć innymi liniami w ramach posiadanego biletu. Teraz mieliśmy już czas na ekspresowe poznanie Jakarty. Pojechaliśmy do dzielnicy Kota, gdzie dominuje stara holenderska architektura. Na kanale można jeszcze zobaczyć most zwodzony i poczuć się przez moment jak w Amsterdamie. Niestety okolica to slumsy, rozwalające się kamienice, a kanały pełne są ścieków. Wyjątkiem jest Plac Taman Fatahillah położony w samym sercu historycznej dzielnicy, obramowany najpiękniejszymi i najstarszymi budowlami architektury niderlandzkiej w Indonezji.. Na jednym z rogów umiejscowiła się bardzo nastrojowa kawiarnia Cafe Batawia. Wystrój niewątpliwie pamięta czasy kolonialne. W starym ratuszu z 1710 r. mieści się Muzeum Historii Jakarty, a obok w kamienicy Muzeum Lalek Wayang. Po zwiedzeniu muzeum wróciliśmy do hotelu, a następnie pojechaliśmy na dworzec kolejowy skąd odjechaliśmy pociągiem go Yogyakarty. Po przyjeździe następnego dnia rano kierowaliśmy się na ul Sosriwijayan, gdzie znajduje się bardzo dużo małych, sympatycznych i bardzo nastrojowych hoteli. Yogyakarta lub po prostu Yogya jest centrum kulturalnym, artystycznym i duchowym Jawy. Znajduje się tam mnóstwo wytwórni batiku. W wielu miejscach można napotkać grające orkiestry gamelan, a mając dużo czasu spędzić kilka godzin na oglądaniu i słuchaniu przedstawień w teatrze cieni. Atmosfera panująca podczas trwającego spektaklu jest odbiciem ogólnego nastroju panującego w tej części Jawy. Czas biegnie tam bardzo powoli. Ludzie chodzą pieszo lub przemieszczają się korzystając z ryksz, które są doskonałym w tej części miasta środkiem lokomocji. Pojechaliśmy jeszcze do oddalonej o 3 km Świątyni Mendut słynącej z rzeźb przedstawiających Buddę i jego dwóch uczniów. 2 lipca mieliśmy wykupione bilety na samolot lecący z Surabaii do Jayapury stolicy prowincji Papua zwanej też Irian Jaya. Aby dostać się do Surabaii musieliśmy pokonać kilkuset kilometrowy odcinek z Yogyakarty. Podczas tej szaleńczej jazdy – kierowca dokonywał manewrów cyrkowych tzn. wyprzedzał samochody, które nie powinno dać się wyprzedzić. Trzeba zaznaczyć, że główna droga ciągnąca się z Jakarty przez Yogyakarte do Surabaii biegnie przez najbardziej zaludniony obszar świata. Ma się wrażenie jakby podróżowało się cały czas w mieście. W obu kierunkach ciągną się sznurki samochodów osobowych, ciężarowych wyładowanych przeróżnymi towarami ponad miarę. Na dachach, podróżują jeszcze ludzie. Do tego niezliczona ilość motocykli, skuterów, rowerów i oczywiście pieszych. W końcu skończyła się ta szaleńcza jazda. Kierowca był bardzo z siebie zadowolony. Po przyjeździe na lotnisko pożegnaliśmy się, a on wszystkich nas wycałował. Umówiłem się z kobietą sprzedającą bilety do Wameny na wylot następnego dnia rano pierwszym lotem. Zapisała jeszcze nasze nazwiska kopiowym ołówkiem w zeszycie. Zaraz po starcie mogliśmy podziwiać przepiękne krajobrazy. Najpierw pokazało się morze, potem jezioro a następnie wyspy z roślinnością schodzącą do samej wody. Wyglądały jak owieczki na łące. Różnił ich tylko kolor. Przez środek doliny liczącej 55 km długości i 15 km szerokości przepływa Sungai Baliem, rzeka w kolorze beżowym wpływająca na południu do Morza Arafura. Następnego dnia oglądaliśmy ciekawostki Wameny – ludzi i ich domostwa, odwiedziliśmy bazar. Przeprawiliśmy się na druga stronę rzeki po wiszącym moście. Był to sprawdzian dla Mai – czy podoła trudom przeprawy przez rzeki. Takich mostów podczas wędrówki mięliśmy pokonać kilka. Isak miał kupić świnię, z którą następnego dnia mięliśmy udać się do wioski zamieszkałej przez plemię Dani. Znajduje się tam mumia wodza w rynsztunku bojowym. W przeszłości balsamowano zwłoki ważnych członków plemienia Dani używając ziół oraz wędząc ciało w tajemnym rytuale. Wiedza ta przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i jest znana tylko jednej parze osób z danego plemienia. Plemiona Dani tak jak Lani i Yali to dawni ludożercy. Wśród członków plemienia Yali kanibalizm występuje podobno do dzisiaj. Walki plemienne od wielu lat oficjalnie nie występują, ale jako forma zabawy bardzo często. Pojmanego wroga przywiązywano do drzewa. Na wszelki wypadek, aby nie uciekł łamano mu nogi. Czasami wojownicy chcąc okazać pogardę dla pojmanego, zjadali go po kawałku, kiedy jeszcze żył. W przygotowanym dole pieczono go w rozgrzanych uprzednio w ognisku kamieniach przekładanych przeróżnymi jarzynami, identycznie jak do dnia dzisiejszego przyrządza się świnie. Po zakończonym pokazie walki zostaliśmy otoczeni przez wojowników. Powoli całą grupą śpiewając, a raczej mrucząc cos pod nosem i wydając dziwne nieartykułowane dźwięki szliśmy w kierunku osady. Wszystko, co nas otaczało było fascynujące. Otaczał nas całkowity brak oznak jakiejkolwiek cywilizacji. Wyglądało to jakbyśmy cofnęli się do prehistorii. Po chwili mężczyźni zaczęli krzesać ogień przez pocieranie bambusa o bambus, a po kilku następnych minutach już płonął. Jednak najbardziej szokujące miało się dopiero wydarzyć. Z komórki za ogrodzeniem została przyprowadzona świnia, którą kupiliśmy poprzedniego dnia na targu. Miała spętane nogi i przeraźliwie kwiczała. Dwóch wojowników chwyciło ja za przednie i tylne nogi, a wódz rytualnie zastrzelił ją z łuku. Robiły to z przejęciem, a na ich twarzach ukazywał się ból, jakby na nowo coś przeżywały. Brak palców u dłoni jest jednym z najbardziej egzotycznych, choć coraz rzadziej praktykowanych przez tutejsze kobiety rytuałów. Kobiety te na znak żałoby po bliskim zmarłym amputują sobie część palców. Rano do hotelu przyjechał Isak. Załadowaliśmy bagaże i wraz z tragarzami i kucharzem pojechaliśmy do Kurimy, najdalej wysuniętej na południe miejscowości w Dolinie Baliem. Często napotykaliśmy po drodze kobiety i mężczyzn obładowanych towarami, które nieśli na targ albo wracali do domu. Przed wieczorem dotarliśmy do wioski, w której mięliśmy zanocować. Dostaliśmy do naszej dyspozycji oddzielne szałasy. Bardzo szybko zrobiło się ciemno, a chmury zeszły bardzo nisko pochłaniając najpierw wierzchołki gór a potem i nas samych. Po kilku godzinach byliśmy już zupełnie w chmurach. To tak jakby nagle zeszła bardzo gęsta mgła. Do tego temperatura zaczęła gwałtownie spadać osiągając w nocy 12 st.C. Dopiero rano, kiedy wzeszło słońce, chmury rozpuściły się, a my zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Idąc, bardzo często przechodziliśmy przez ogrodzone osady i pokonywaliśmy przegrody ułożone z kamieni. Napotykaliśmy zarówno ubranych tylko w koteki mężczyzn oraz kobiety w spódniczkach z trawy jak również całkowicie ubranych. Powoli zbliżaliśmy się do rzeki, którą było coraz bardziej słychać, a którą musieliśmy pokonać idąc po wiszącym moście. Zanim tam doszliśmy Maję ze szczytu góry sprowadził przewodnik. Było tak stromo, że trudno było ustać, a co dopiero iść na dół. Most pokonaliśmy bez problemu i po godzinie drogi doszliśmy do kolejnej rzeki. Nad brzegiem której czekał na nas nasz kucharz, krzątając się i przygotowując nam jedzenie przy ognisku. Po jedzeniu i krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszędzie dokoła rozciągały się góry. Zbocza tam gdzie spadek nie był zbyt duży były zagospodarowane. Rósł tam przede wszystkim tytoń i pataty. Bardzo często napotykaliśmy pasące się na zboczach świnie. Robiło się coraz chłodniej, a spotkani Papuasi, których napotkaliśmy podczas budowy szałasu ogrzewali się przy ogniskach. Mając jeszcze kilka dni czasu, moglibyśmy pokonać widoczny z osady grzbiet górski i dostać się do krainy Yali. Niestety nasz czas powoli się kończył, a do tego Maja zaczęła opadać z sił. Musieliśmy wracać. Szybko pokonaliśmy rzekę wpław. Dziewczyny zostały przeniesione na rękach, a my musieliśmy sobie radzić sami. Mieliśmy jeszcze w planie wycieczkę do osady, gdzie Yali mieszkający w Wamenie mieli pokazać nam swoje zwyczaje. Było to równie fascynujące przeżycie. Mogliśmy oglądać członków plemienia Yali zarówno mężczyzn jak i kobiety z dziećmi. Tym razem kupiliśmy zamiast świni owoc - red fruit, który piecze się w ognisku i jest również przysmakiem. Do dzisiaj mamy w pamięci roześmianą dziewczynę z rajskim ptakiem na głowie, którego przy pożegnaniu próbowała nam sprzedać. Zadziwiającym było doskonałe radzenie sobie przez mężczyzn z bardzo długim, specjalnie umocowanym kotekiem, a do tego z noszoną od pasa w dół klatką wykonana z ratanu. W tym stroju biegnąc wokoło ogniska odtańczyli, tańce wojenne śpiewając przy tym bardzo podobnie jak członkowie plemienia Dani. Potem zabrali się do rozpalania ogniska i pieczenia warzyw oraz specjalnie przygotowanego owocu red fruit. Niestety nie mięliśmy możliwości spróbowania tego „wypieku”. Musieliśmy wracać do Wameny. Następnego dnia rano mieliśmy samolot do Sentani, a stamtąd do Makasar stolicy Sulawesii (dawny Celebes) , a do tego Maja nie była jeszcze w pełni sił. Bardzo niechętnie rozstawaliśmy się z tymi tak bardzo prymitywnie żyjącymi, ale zarazem bardzo sympatycznymi i gościnnymi ludźmi. Ludzie ci żyją w pełnej harmonii z przyrodą, korzystając z jej dobrodziejstw nie niszcząc jej. Ani przez moment nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek oznakami agresji z ich strony. W stosunku do nas jak i do siebie odnosili się bardzo życzliwie. Wiele czynności wykonują zbiorowo. Są przy tym „strasznymi” gadułami. Niestety powoli przyjmują zachodni styl życia. Zamieniają koteki oraz spódnice z włókien storczyków na spodnie, koszulki, zegarki. Przenoszą się do miasteczek stając się Indonezyjczykami. Bardzo trudno powiedzieć, do czego doprowadzą te zmiany i jak szybko będą postępować. Rano zaraz po śniadaniu dowiedzieliśmy się od Holendrów zamieszkujących nasz hotel, którzy również planowali lot powrotny do Santani, że wszystkie samoloty zostały tego dnia odwołane. Na szczęście był jeszcze z nami Isak. Wsiadł natychmiast na rykszę i zniknął na godzinę. Po jego powrocie musieliśmy natychmiast jechać na lotnisko. To jemu zawdzięczamy opuszczenie Wameny i zgodny z planem odlot, z Jayapury do Makasaru. Isak miał kolegę, który pracował w liniach transportowych. Na lotnisku siedząc na trawie czekaliśmy na samolot. Po krótkiej chwili przez bramę wjechały samochody wypełnione żołnierzami, a zaraz potem wylądował z wielkim hukiem Herkules C160, którym odlecieliśmy do Jayapury. Samoloty te służą do przewozu towarów. W drodze powrotnej z Wameny lecą na ogół puste, z czego my skorzystaliśmy. Siedzieliśmy przypięci pasami plecami do ściany samolotu, a nasze bagaże znajdowały się na środku przymocowane pasami. Po starcie podszedł do nas kapitan i zostaliśmy zaproszeni razem z Arkiem do kokpitu. Tak skończyła się nasza przygoda na Zachodniej Papui. W Makasarze wylądowaliśmy po 4 godzinach. Podczas odbierania bagażu podszedł do mnie mężczyzna. Kiedy podniosłem głowę zobaczyłem trzymaną w jego ręku tabliczkę z wypisanym moim nazwiskiem. Byłem kompletnie zaskoczony. Po chwili okazało się, że Agnieszka z Jarkiem, którzy przylecieli rano do Makasaru z Yogyakarty wysłali po nas samochód na lotnisko. Po następnej godzinie byliśmy już w hotelu. Tam czekali na nas Agnieszka i Jarek. Jakże miłe są spotkania „ na krańcu świata”. Wszyscy mieliśmy sobie tak wiele do powiedzenia. Bardzo się cieszyliśmy. Tym bardziej, że hotel Pantai Gapura Makasar był przepięknie położony. Wybudowany był na palach wychodząc w głąb zatoki. Słonce, szum i zapach morza, lekki wiatr i nieporównywalnie lepsze warunki pozwoliły nam wypocząć i zregenerować siły przed dalszą wyprawą na północ Sulawesi do miejsca, gdzie zamieszkują ludy Toraja. Makasar obecnie Ujung Pandang, chociaż od niedawna, obie nazwy są używane jest stolicą prowincji Celebes Południowy ( Sulawesi Selatan). Po uzyskaniu niepodległości większość nazw wysp i miast nadanych jeszcze przez Holendrów została zmieniona na nazwy indonezyjskie. Makasar od zawsze odgrywał i w dalszym ciągu odgrywa kluczową rolę w dziejach tego regionu. W XVI w. był głównym portem i ośrodkiem handlowym Królestwa Goa. W latach 50 XX w. był centrum walki przeciwko centralizacji władzy i podporządkowaniu się rządom Jakarty. A obecnie jest centrum ruchów awangardowych, ale również skrajnych ugrupowań islamskich. Sławę Makasar zawdzięcza wspaniałym szkunerom Bugis, które swą nazwę wzięły od Bugisów ( Bugi) – ludu pochodzenia mongolskiego, który przybył na wybrzeże Celebesu ok. 1000 lat temu.. Byli oni znakomitymi żeglarzami i szkutnikami. Tradycje te kultywowane są do dzisiaj. Właśnie dzięki szkunerom Bugis Makasar zawdzięcza światową sławę. Mieliśmy okazję oglądać je w porcie. Dojechaliśmy tam rykszami, przejeżdżając przez starą, najbardziej ruchliwą i egzotyczną część Makasaru. Stały dumnie przy nabrzeżu pomalowane każdy w inne kolory. Bardzo często burty i maszty zdobione były przeróżnymi rzeźbami. Należy zaznaczyć, że statki te są załadowywane i rozładowywane ręcznie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w starym forcie, wzniesionym w 1545 r. w czasach panowania Królestwa Goa . Został on zdobyty przez Holendrów w 1667 r., a następnie rozbudowany i nazwany Benteng Rotterdam. Dzisiaj stanowi doskonały przykład XVII wiecznej architektury fortecznej. Według ustnych przekazów, Torajowie 1000 lat temu opuścili położoną na południowym zachodzie wyspę Pongko i przepłynęli ocean w czółnach zwanych lembang. Po przybiciu do brzegu podążyli w górę rzeki Sa`dan , która przebiega przez rejon Tana Toraja. Lud ten tradycyjnie mieszka w małych osadach w domach zwanych tongkonan. W stronę domów zwrócone są spichlerze ( lumbung) Dachy zarówno domów jak i spichlerzy są łukowato wzniesione ku górze, przez co kształtem przypominają dziób i rufę łodzi, chociaż innym kojarzą się z rogami bawolimi. Są one często pomalowane na święte dla nich kolory: biały, czerwony, żółty i czarny . Są posadowione na osi północny wschód – południowy zachód. W wierze Torajów na tej linii położone są królestwa przodków. Wiarą panującą w tym rejonie do czasu przybycia Holendrów był animizm. Pod wpływem działających misji Torajowie powoli stawali się chrześcijanami zachowując jednak swoje tradycje. Wcześnie rano następnego dnia pojechaliśmy do miejscowości Ke`te Kesu` oddalonej na południowy wschód od Rantepao. We wnękach skał znajdowało się kilka grobowców, a ze skał zwisały bardzo stare częściowo zniszczone trumny. Z wielu wysypywały się już kości. Następnie odwiedziliśmy bardzo rozległe jaskinie cmentarne w miejscowości Londa . W trumnach, z których wiele jest przepięknie rzeźbionych znajdowały się setki czaszek i kości. W niektórych miejscach na balustradach podwieszonych pod sklepieniami jaskiń stały naturalnej wielkości podobizny zmarłych zwanych tau tau. Na wielu widać było jeszcze zachowane ubrania, choć bardzo zniszczone. W miejscu tym stoją na galeryjkach podobizny ludzi z książęcych rodów. To właśnie tutaj był pochowany król Tana Toraja W odległości zaledwie kilku kilometrów od centrum Rantepao znajduje się bazar ( Pasar Bolu), na którym najciekawszy jest targ świń i bawołów. To tutaj rodziny zmarłych zaopatrują się w świnie i bawoły. Są one niezbędne podczas rytuału pogrzebowego. Człowieka uznaje się za zmarłego dopiero , gdy odbędzie się uczta pogrzebowa. Do tego czasu uważany jest za chorego i śpiącego. Jego zabalsamowane ciało przechowuje się w południowo – zachodniej części domu. Tak długo jak rodzina przygotowuje się do pogrzebu. Może to trwać czasami wiele lat . W tym czasie rodzina odwiedza zmarłego i przynosi mu jedzenie. Odwiedziliśmy jeden z takich domów. Przywitała nas wdowa mieszkająca samotnie, której mąż zmarł 1,5 roku temu. Leżał w izbie w oczekiwaniu na pogrzeb, a ten uzależniony był od zebrania potrzebnej ilości pieniędzy. Dzięki naszemu przewodnikowi, który pochodził z rodu Toraja , mogliśmy uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej (ma`bolong) osobistości bardzo znaczącej dla Toraja. Puang Ne`Rengen zmarł w kwietniu 2007 r., a urodził się 1934 r. Pochodził z rodu książęcego był bardzo szanowaną osobistością. Procesja, w której uczestniczyliśmy poprzedzona była śpiewem i tańcami . Po drugiej stronie wieży szlachtowano bawoły oraz zarzynano świnie. Rozlegał się ich przeraźliwy kwik. Kiedy tam podeszliśmy jednym ciosem meczety został powalony bawół. Zaraz potem zabito trzy kolejne. Na tyłach jednego z domów odbywała się rzeź świń. Kiedy trumna ze zmarłym znalazła się w wieży pogrzebowej rozpoczęły się walki bawołów. Odbywało się to na polu w kilku miejscach , jak również między domami ze zgromadzonymi gośćmi. Zwyczaj ten jest dość niebezpieczny. Rozwścieczone i rozpędzone bawoły nierzadko tratują napotkanych na drodze ludzi. Tym razem wszystko odbyło się bez niespodzianek. Nawet bawołom nie bardzo chciało się walczyć. Ostatniego dnia uczty trumna zostaje zdjęta z wieży i ułożona w rodzinnym grobowcu w zboczu góry. Wysoko na balkonie z widokiem na zieloną dolinę ustawia się tau – tau. Tego już nie oglądaliśmy. Rogi z zabitych bawołów wiesza się na ścianach domów. Im jest ich więcej tym wyższy status domowników. Trochę zmęczeni postanowiliśmy wracać z zamiarem obejrzenia odbywającej się nieopodal walki kogutów. Walki te odbywają się na terenie Sulawesi nielegalnie. Mięliśmy oglądać je pierwszy raz. Zrobiło to na nas niesamowite wrażenie. Oglądaliśmy trzy walki. Wszystkie były jednakowo brutalne. Do tego każdy kogut miał przymocowaną do prawej nogi brzytwę, przez co walka nie trwała długo ale zawsze kończyła się śmiercią jednego z kogutów. Na początku koguty biorące udział w walce wyglądały bardzo dostojnie. Miały piękne, różnokolorowe upierzenie. Po zakończeniu walki , a czasem już w jej trakcie , ich pióra zmieniały barwę na czerwona. Zaspokoiwszy swoją ciekawość wróciliśmy do hotelu. Po drodze zatrzymaliśmy się na kolacje i z werandy mogliśmy podziwiać leżącego w błocie bawoła. Bawoły , które odgrywają tak wielką rolę w rytuale pogrzebowym Torajów , za życia są bardzo dobrze traktowane. Często można zauważyć, jak na polu ryżowym zanurzone w wodzie, leniwie żują trawę Następnego dnia rano udaliśmy się w drogę powrotną do Makasaru. Rano 19 lipca pojechaliśmy na lotnisko , a stamtąd samolotem odlecieliśmy przez Denpasar do Mataram na Lomboku. Zatrzymaliśmy się w hotelu Sengigi Beach . Pozostało nam 8 dni wypoczynku, podczas którego mogliśmy wspominać trudy naszej wyprawy, zarówno na Jawie , Papui czy Sulawesi. Nurkowaliśmy między wyspami Gili Trawangan, Gili Meno i Gili Air. Jest tam wspaniale czysta woda i przepiękne rafy koralowe. Miasteczko Sengigi , które odwiedzaliśmy codziennie wieczorem to skupisko małych sklepików z wyrobami artystycznymi, restauracji, w których dominuje kuchnia lokalna oraz klubów muzycznych. W końcu lipca, co roku organizowany jest festiwal kultury regionalnej. Na Lombok zjeżdżają się wówczas liczne zespoły muzyczne. Wieczorami przez cały tydzień w Sengigi rozbrzmiewa muzyka , w której można znaleźć elementy muzyki balijskiej, hinduskiej, ale głównie muzułmańskiej. Tak też było podczas naszego pobytu. Lombok opuściliśmy 27 lipca wczesnym rankiem i przez Jakartę odlecieliśmy do Polski zatrzymując się jeszcze w Katarze i Monachium. Tak skończyła się nasza miesięczna wyprawa. Antoni Michalak |