Jawa-Papua Nowa Gwinea ( Irian Jaya), Sulawesi ( Tana Toraja) 2008 r.

Podróż rozpoczęliśmy 26 czerwca i jednym z pierwszych lotów odlecieliśmy do Monachium skąd po kilku godzinach postoju odlecieliśmy liniami Katarskimi do Jakarty z przesiadką w Doha w Katarze i postojem w Singapurze. Podróż mimo  wygodnych samolotów i doskonałej obsługi była bardzo męcząca. Do Jakarty przylecieliśmy ok. godziny 16.00 następnego dnia. Lotnisko oddalone jest od centrum ponad 30 km. W hotelu znaleźliśmy się ok. 19.00 i prawie natychmiast udaliśmy się na spacer w kierunku dzielnicy chińskiej.

Następnego dnia kupiliśmy bilety lotnicze do Jayapury, Makasaru, Denpasar, Mataram i Jayakarty. Jest to bardzo ważne, ponieważ w dniu wylotu bardzo trudno jest kupić na tych trasach bilety. Niestety posiadanie biletu w Indonezji nie oznacza przelotu zgodnie z datą i godziną. Terminy cały czas są zmieniane, stad konieczność stałego kontaktu z biurem linii, w naszym przypadku Merpati. Na szczęście  cudzoziemcy mogą liczyć na pomoc pracowników linii w przypadku niekorzystnych zmian terminu przelotu i polecieć innymi liniami w ramach posiadanego biletu.

Teraz mieliśmy już czas na ekspresowe poznanie Jakarty. Pojechaliśmy do dzielnicy Kota, gdzie dominuje stara holenderska architektura. Na kanale można jeszcze zobaczyć most zwodzony i poczuć się przez moment jak w Amsterdamie. Niestety okolica to slumsy, rozwalające się kamienice, a kanały pełne są ścieków. Wyjątkiem jest Plac Taman Fatahillah położony w samym sercu historycznej dzielnicy, obramowany najpiękniejszymi i najstarszymi budowlami architektury niderlandzkiej w Indonezji.. Na jednym z rogów umiejscowiła się bardzo nastrojowa kawiarnia Cafe Batawia. Wystrój niewątpliwie pamięta czasy kolonialne. W starym ratuszu z 1710 r. mieści się  Muzeum Historii Jakarty, a obok w kamienicy Muzeum Lalek Wayang. Po zwiedzeniu muzeum wróciliśmy do hotelu, a następnie pojechaliśmy na dworzec kolejowy skąd odjechaliśmy pociągiem go Yogyakarty.

Po przyjeździe następnego dnia rano kierowaliśmy się na ul Sosriwijayan, gdzie znajduje się bardzo dużo małych, sympatycznych i bardzo nastrojowych hoteli.
Ulica ta znajduje się bardzo blisko Malioboro, głównej ulicy biegnącej aż do Krotonu – siedziby sułtana.


Yogyakarta lub po prostu Yogya jest centrum kulturalnym, artystycznym i duchowym Jawy. Znajduje się tam mnóstwo wytwórni batiku. W wielu miejscach można napotkać grające orkiestry gamelan, a mając dużo czasu spędzić kilka godzin na oglądaniu i słuchaniu przedstawień w teatrze cieni.

Atmosfera panująca podczas trwającego spektaklu jest odbiciem ogólnego nastroju panującego w tej części Jawy. Czas biegnie tam bardzo powoli. Ludzie chodzą pieszo lub przemieszczają się korzystając z ryksz, które są doskonałym w tej części miasta środkiem lokomocji.
Rano pojechaliśmy do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów, Borobuduru.
Świątynia składa się z sześciu czworokątnych tarasów, zwieńczona trzema okrągłymi. Została wzniesiona na początku IX w. i opuszczona po upadku buddyzmu. Na wielu ściennych płaszczyznach znajdują się płaskorzeźby ilustrujące przypowieści i nauki buddyzmu. Ze szczytu Borobuduru rozciąga się wspaniały widok na otaczające go wzgórza i lasy palmowe.

Pojechaliśmy jeszcze do oddalonej o 3 km Świątyni Mendut słynącej z rzeźb przedstawiających Buddę i jego dwóch uczniów.
Kolejnego dnia udaliśmy się do największego i najbardziej urzekającego zespołu świątyń – Prambanan oddalonego od Yogyi o godzinę jazdy samochodem.
Zespół powstał w IX w ok. 50 lat po wzniesieniu Borobuduru i z niewyjaśnionych do dnia dzisiejszego powodów został opuszczony tuż po zakończeniu prac. Znajdują się tam Świątynie Siwy, Brahmy,Wisznu i innych Bóstw. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się u stóp czynnego wulkanu Merapi, który 2 lata temu spustoszył okolicę, grzebiąc pod zwalą lawy i kamieni kilkadziesiąt osób. Gunung Merapi tak brzmi jego pełna nazwa jest jednym z najgroźniejszych indonezyjskich wulkanów. Daje o sobie znać z dużą regularnością.
Popularny szlak turystyczny prowadzący na szczyt jest od dłuższego czasu zamknięty. Kiedy byliśmy u jego stóp, mogliśmy obserwować groźnie wydobywający się dym ze szczytu na tle wspaniałej równikowej roślinności.

2 lipca mieliśmy wykupione bilety na samolot lecący z Surabaii do Jayapury stolicy prowincji Papua zwanej też Irian Jaya. Aby dostać się do Surabaii musieliśmy pokonać kilkuset kilometrowy odcinek z Yogyakarty.
Postanowiliśmy pojechać wynajętym samochodem w ciągu dnia,tak, aby móc przyjrzeć się krajobrazom Jawy. Tym bardziej, że odcinek z Jakarty do Yogyakarty pokonaliśmy koleją w nocy. Zaplanowaliśmy wyjazd ok. 8 rano tak, aby zdążyć na samolot o 21.45 wieczorem.
Niestety kierowca podjechał do hotelu spóźniony po trzech godzinach. Okazuje się, że czas w Indonezji biegnie inaczej i ma inną wartość. Dla nich trzy godziny nie maja żadnego znaczenia, to przecież tylko trzy godziny. Mogliśmy spóźnić się więcej - odpowiedział kierowca, a my mogliśmy mieć poważny problem. Załatwienie samolotu o tej porze roku do Jayapury na Papuę nie jest proste. Na szczęście 8 godzin okazało się wystarczające i przyjechaliśmy na lotnisko w Surabaii na godzinę przed odlotem samolotu.

Podczas tej szaleńczej jazdy – kierowca dokonywał manewrów cyrkowych tzn. wyprzedzał samochody, które nie powinno dać się wyprzedzić. Trzeba zaznaczyć, że główna droga ciągnąca się z Jakarty przez Yogyakarte do Surabaii biegnie przez najbardziej zaludniony obszar świata. Ma się wrażenie jakby podróżowało się cały czas w mieście. W obu kierunkach ciągną się sznurki samochodów osobowych, ciężarowych wyładowanych przeróżnymi towarami ponad miarę. Na dachach, podróżują jeszcze ludzie.  Do tego niezliczona ilość motocykli, skuterów, rowerów i oczywiście pieszych. W końcu skończyła się ta szaleńcza jazda. Kierowca był bardzo z siebie zadowolony. Po przyjeździe na lotnisko pożegnaliśmy się, a on wszystkich nas wycałował.
     Następnego dnia rano ok. 7 po długiej i męczącej podróży wreszcie wylądowaliśmy w Sentani miasteczku oddalonym od Jayapury o ok. 1 godzinę jazdy samochodem. Miasto przywitało nas mgłą oraz obfitym deszczem. Chmury były tak nisko, że przylegające do lotniska góry były niewidoczne. Na dodatek okazało się, że tego dnia samoloty lecące do Wameny- środkowej Papui zostały z powodu złej pogody odwołane.
Papua jest obszarem górzystym, najwyższy szczyt sięga 5030 m npm. Podróżowanie przy tak niskim pułapie chmur  oraz nie najlepszym stanie technicznym samolotów jest bardzo niebezpieczne. W związku z tym mieliśmy jednodniowy przymusowy pobyt w Jayapurze.

Umówiłem się z kobietą sprzedającą bilety do Wameny na wylot następnego dnia rano pierwszym lotem. Zapisała jeszcze nasze nazwiska kopiowym ołówkiem w zeszycie.
  My pojechaliśmy zatrzymanym przy drodze  matatu- małym samochodem do Jayapury  w celu otrzymania na policji  surat jalan - pozwolenia na poruszanie się po środkowej Papui. Załatwianie zezwolenia zajęło nam ok. 2 godzin. Musieliśmy jeszcze znaleźć hotel, a potem już oddać się nastrojowi tego jeszcze na wpół dzikiego miejsca. Hotel znaleźliśmy przy samej komendzie policji, przez co całą noc byliśmy świadkami przygotowań do mającej odbyć się następnego dnia manifestacji Papuasów, protestujących przeciw ograniczeniom swobód i tradycji. Po kolacji na wzgórzu, skąd roztaczał się piękny widok na zatokę, pojechaliśmy do hotelu, a następnego dnia wcześnie rano do Sentani skąd oblecieliśmy do Wameny.

Zaraz po starcie mogliśmy podziwiać przepiękne krajobrazy. Najpierw pokazało się morze, potem jezioro a następnie wyspy z roślinnością schodzącą do samej wody. Wyglądały jak owieczki na łące. Różnił ich tylko kolor.
Po chwili wydawało się, że obniżamy wysokość, a to zaczęły przybliżać się do nas wierzchołki szczytów  gór, nad którymi przelatywaliśmy. Po godzinie lotu byliśmy już w Wamenie.
Tym razem przywitało nas słońce, które towarzyszyło już nam do samego końca pobytu na Papui. Wamena położona jest na wysokości 1800 – 2000 m npm. Usytuowana jest w samym środku przepięknie położonej doliny zwanej Dolina Baliem. Otoczona jest górami śnieżnymi Sudiram dawniej zwanymi Maoke.

Przez środek doliny liczącej 55 km długości i 15 km szerokości przepływa Sungai Baliem, rzeka w kolorze beżowym wpływająca na południu do Morza Arafura.
Wamena została założona w 1958 r. przez Holendrów. Liczy ok. 7 tyś mieszkańców. W przeważającej części są to osoby przyjezdne najczęściej z Jawy.
Rdzenni mieszkańcy doliny to Dani, Lani i Yali reprezentują prehistoryczną kulturę niewiadomego pochodzenia. Mężczyźni poruszają się mając przy sobie zawsze łuk i strzały. Najbardziej charakterystycznym elementem stroju  i jedynym jest koteka – pokrowiec na penisa, różnej wielkości i długości w zależności od plemienia.
Kobiety osłaniają biodra spódniczką z włókien roślinnych, a dzieci i prosięta noszą w worku na plecach zwanym noken. Najciekawszym miejscem Wameny jest targ, aktualnie przeniesiony z centrum na obrzeża. Spotkać tam można Papuasów zarówno ubranych tylko w koteki jak również  ubranych w spodnie.
Ludy Dani i Lani są  ze sobą blisko spokrewnione. Yali posługują się zupełnie innym językiem jak również zamieszkują odległe górskie tereny ok. 5 dni marszu na południe. Mężczyźni Dani mają cienkie i krótkie czasami mocno pokręcone  koteki. Niezamężne kobiety noszę długie do kolan spódniczki z kory, a mężatki spódniczki z włókien storczyków.
Mężczyźni Yali wkładają na siebie strój z ratanu, maja cienkie i długie koteki , czasem bardzo zdobione. Kobiety maja krótkie  trawiaste okrycia bioder. Zaraz po przyjeździe znaleźliśmy hotel – jedyny do zaakceptowania. Okazało się, ze zatrzymywali się w nim wszyscy turyści. Podczas 10 dni pobytu spotkaliśmy zaledwie 6 osób. Postanowiliśmy jak najszybciej znaleźć przewodnika , który zorganizuje nam wyprawę do plemion Dani i Lani oraz wyprawę w góry w kierunku plemion Yali. Udało się nam dotrzeć do Isaka przewodnika, z którym kilka lat temu wędrowali Ania i Maciek. Anię i Macka poznaliśmy 2 lata temu podczas podróży po Borneo.

Następnego dnia oglądaliśmy ciekawostki Wameny – ludzi i ich domostwa, odwiedziliśmy bazar. Przeprawiliśmy się na druga stronę rzeki po wiszącym moście. Był to sprawdzian dla Mai – czy podoła trudom przeprawy przez rzeki. Takich mostów podczas wędrówki mięliśmy pokonać kilka. Isak miał kupić świnię, z którą następnego dnia mięliśmy udać się do wioski zamieszkałej przez plemię Dani.
Największym dobrem Papuasów są świnie. Stąd w łańcuchu społecznym na Papui są one , co prawda za mężczyzną, ale przed kobietami i dziećmi. Nierzadko kobieta dokarmia piersiami młode prosięta. Społeczności te w dalszym ciągu hołdują tradycji małżeństw poligamicznych, która zezwala mężczyźnie na posiadanie tylu żon na ile go stać, a za żony płaci się świniami.
Wcześnie rano pojechaliśmy lokalnym samochodem do Jiwiki ok. 45 minut jazdy.

Znajduje się tam mumia wodza w rynsztunku bojowym. W przeszłości balsamowano zwłoki ważnych członków plemienia Dani używając ziół oraz wędząc ciało w tajemnym rytuale. Wiedza ta przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i jest znana tylko jednej parze osób z danego plemienia. Plemiona Dani tak jak Lani i Yali to dawni ludożercy. Wśród członków plemienia Yali kanibalizm występuje podobno do dzisiaj.
Po obejrzeniu mumii poszliśmy w górę i po 15 minutach doszliśmy do wioski Dani.
Przywitał nas wódz plemienia stojący na wieży. Za chwile wybiegła grupa wojowników i zaczęła demonstrować nam walkę.

Walki plemienne od wielu lat oficjalnie nie występują, ale jako forma zabawy bardzo często. Pojmanego wroga przywiązywano do drzewa. Na wszelki wypadek, aby nie uciekł łamano mu nogi. Czasami wojownicy chcąc okazać pogardę dla pojmanego, zjadali go po kawałku, kiedy jeszcze żył. W przygotowanym dole pieczono go w rozgrzanych uprzednio w ognisku kamieniach przekładanych przeróżnymi jarzynami, identycznie jak do dnia dzisiejszego przyrządza się świnie. Po zakończonym pokazie walki zostaliśmy otoczeni przez wojowników. Powoli całą grupą śpiewając, a raczej mrucząc cos pod nosem i wydając dziwne nieartykułowane dźwięki szliśmy w kierunku osady.
Wejście do osady wymaga pokonania zapory  wykonanej z drzewa.
Tam zostaliśmy powitani przez pozostałych członków plemienia: starców, kobiety i dzieci. Szybko oswoiliśmy się z nagością zarówno mężczyzn jak i kobiet.
 Nagle podbiegły w naszym kierunku kobiety, chwyciły Maję za ręce i uniósłszy ją zaczęły biec w kierunku oddalonych szałasów. Potem biegnąc w około, śpiewały sobie tylko znane piosenki, które podobnie jak u mężczyzn przypominały buczenie połączone z mamrotaniem przy odrobinie melodii.

Wszystko, co nas otaczało było fascynujące. Otaczał nas całkowity brak oznak jakiejkolwiek cywilizacji. Wyglądało to jakbyśmy cofnęli się do prehistorii.

Po chwili mężczyźni zaczęli krzesać ogień przez pocieranie bambusa o bambus, a po kilku następnych minutach już płonął. Jednak najbardziej szokujące miało się dopiero wydarzyć.

Z komórki za ogrodzeniem została przyprowadzona świnia, którą kupiliśmy poprzedniego dnia na targu. Miała spętane nogi i przeraźliwie kwiczała. Dwóch wojowników chwyciło ja za przednie i tylne nogi, a wódz rytualnie zastrzelił ją z łuku.
Bardzo szybko bambusowym nożem mięso zostało obrane, oczyszczone i przygotowane do pieczenia. W tym czasie kobiety, a później także mężczyźni przygotowywali dół do pieczenia mięsa.
W ognisku zostały rozgrzane kamienie  poczym przenoszono je do wykopanego dołu i przekładano kolejne ich warstwy roślinami i warzywami. Na wierzchu została położona, wypatroszona i rozcięta wzdłuż świnia. Kiedy została przykryta ostatnią warstwą kamieni i siana, obwiązano cały powstały w ten sposób kopiec lianami i pozostawiono na ok. 2 godziny.
W tym czasie zostaliśmy zaproszeni do szałasu, w którym zebrali się wszyscy wojownicy. Najważniejszą rolę miał do spełnienia czarownik. W zwyczaju plemienia serce ma moc szczególną i służy do wypędzania złych mocy z wojowników. Wszyscy usiedliśmy w około żarzącego się wewnątrz ogniska, przy którym siedział niewidomy czarownik. Serce zostało podzielone na kilka kawałków. Każdy kawałek , czarownik po wyszeptaniu kilku słów oraz wciągnięciu złych mocy, przysuwał do swoich ust. Sprawiało to  wrażenie jakby na nie pluł, poczym wkładał siedzącemu obok wojownikowi do ust. Miałem zamiar poddać się temu rytuałowi  Maja mnie powstrzymała, dając znak wodzowi, który jako gościowi najważniejszemu w tych okolicznościach podał kawałek serca. Na szczęście wódz nie obraził się. Kiedy wyszliśmy z szałasu świnia była już upieczona. Zanim mogliśmy usiąść do jedzenia podeszły do nas starsze kobiety i pokazywały swoje dłonie.

Robiły to z przejęciem, a na ich twarzach ukazywał się ból, jakby na nowo coś przeżywały. Brak palców u dłoni jest jednym z najbardziej egzotycznych, choć coraz rzadziej praktykowanych przez tutejsze kobiety rytuałów. Kobiety te na znak żałoby po bliskim zmarłym amputują sobie część palców.
Kiedy zasiedliśmy do jedzenia, okazało się, że mięso jedzą tylko mężczyźni. Kobiety zjadają upieczone w ognisku warzywa i rośliny.
Zresztą do ciekawostek można zaliczyć również oddzielne mężczyzn i kobiet zamieszkiwanie w szałasach.
Cały dzień spędzony wśród mieszkańców osady upłynął bardzo szybko. Zaczęło się powoli ściemniać, a my ruszyliśmy w drogę powrotną do Wameny. Cały czas byliśmy pod wrażeniem tego, co zobaczyliśmy..
Musieliśmy przygotować sobie sprzęt i ubranie na trzydniową wyprawę w góry wzdłuż rzeki Sangai Baliem.

Rano do hotelu przyjechał Isak. Załadowaliśmy bagaże i wraz z tragarzami i kucharzem pojechaliśmy do Kurimy, najdalej wysuniętej na południe miejscowości w Dolinie Baliem.
Do Kurimy dojechaliśmy po godzinie jazdy gdzie zatrzymaliśmy się najpierw przy posterunku wojskowym w celu podstemplowania  surat jalan, a następnie dojechaliśmy do przełęczy. Tam droga się kończyła. Dalej czekała nas wędrówka piesza. Wokoło rozciągał się przepiękny widok na przełom rzeki oraz okalające ją szczyty gór. Na zboczach można było dostrzec wtopione w bujną roślinność szałasy, w których zamieszkiwali członkowie plemienia Dani. Ci jednak byli już na wyższym poziomie rozwoju, ponieważ nie żyli w strukturach plemiennych, a jedynie ze swoją rodziną. Wędrówka była bardzo męcząca. Cały czas pod górę w temperaturze przekraczającej 30 st.C. Całe szczęście, że nie musieliśmy dźwigać naszych bagaży. Miałem tylko sprzęt fotograficzny i butelkę z wodą.

Często napotykaliśmy po drodze kobiety i mężczyzn obładowanych towarami, które nieśli na targ  albo wracali do domu. Przed wieczorem dotarliśmy do wioski, w której mięliśmy zanocować. Dostaliśmy do naszej dyspozycji oddzielne szałasy. Bardzo szybko zrobiło się ciemno, a chmury zeszły bardzo nisko pochłaniając najpierw wierzchołki gór a potem i nas samych.

Po kilku godzinach byliśmy już zupełnie w chmurach. To tak jakby nagle zeszła bardzo gęsta mgła. Do tego temperatura zaczęła gwałtownie spadać osiągając w nocy 12 st.C. Dopiero rano, kiedy wzeszło słońce, chmury rozpuściły się, a my zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Idąc, bardzo często przechodziliśmy przez ogrodzone osady i pokonywaliśmy przegrody ułożone z kamieni. Napotykaliśmy zarówno ubranych tylko w koteki mężczyzn oraz kobiety w spódniczkach z trawy jak również całkowicie ubranych. Powoli zbliżaliśmy się do rzeki, którą było coraz bardziej słychać, a którą musieliśmy  pokonać idąc po wiszącym moście.

Zanim tam doszliśmy Maję ze szczytu góry sprowadził przewodnik. Było tak stromo, że trudno było ustać, a co dopiero iść na dół. Most pokonaliśmy bez problemu i po godzinie drogi doszliśmy do kolejnej rzeki. Nad brzegiem której czekał na nas nasz kucharz,  krzątając się i przygotowując nam jedzenie przy ognisku. Po jedzeniu i krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszędzie dokoła rozciągały się góry. Zbocza tam gdzie spadek nie był zbyt duży były zagospodarowane. Rósł tam przede wszystkim tytoń i  pataty. Bardzo często napotykaliśmy pasące się na zboczach świnie. Robiło się coraz chłodniej, a spotkani Papuasi, których napotkaliśmy podczas budowy szałasu ogrzewali się przy ogniskach.
Przed wieczorem doszliśmy do osady gdzie po zjedzeniu kolacji i rozłożeniu moskitier szybko poszliśmy spać.
Następnego dnia okazało się, że w osadzie zatrzymała się para Holendrów, którzy przywędrowali wieczorem z Wameny. Po śniadaniu przed wymarszem zaczęli schodzić się Papuasi prosząc o zrobienie im opatrunku. Okazuje się, że moc czarowników jest duża, ale turyści potrafią pomóc skuteczniej. Rany mieli przeróżne, od skaleczeń po naderwane i niekiedy urwane palce, które były obwiązane kawałkiem liścia. Jedyne, co mogłem w tych warunkach zrobić, to zdezynfekować ranę i założyć opatrunek. Stali gęsiego czekając cierpliwie aż przyjdzie ich kolej. Tym sposobem zużyłem cały zapas środków opatrunkowych, mając nadzieje, że nie będą nam potrzebne. Mięliśmy przecież jeszcze dzisiaj dotrzeć do Wameny.

Mając jeszcze kilka dni czasu, moglibyśmy pokonać widoczny z osady grzbiet górski i dostać się do krainy Yali. Niestety nasz czas powoli się kończył, a do tego Maja zaczęła opadać z sił. Musieliśmy wracać. Szybko pokonaliśmy rzekę wpław. Dziewczyny zostały przeniesione na rękach, a my musieliśmy sobie radzić sami.
Przechodzenie przez rzekę przy dość szybkim nurcie, będąc zanurzonym do pasa w wodzie przy temperaturze wody o 20 st. C niższej niż powietrze było nie lada wyczynem. Dodatkowym utrudnieniem  były bardzo śliskie zanurzone w wodzie kamienie.. Kucharz z Mają na barana przeskakiwał z kamienia na kamień i po chwili byli już na drugiej stronie. Nam zajęło to wielokrotnie więcej czasu. Potem zaczęła się wspinaczka na grzbiet pasma górskiego, którym dotarliśmy do Kurimy. Będąc na szczycie mogliśmy podziwiać przepiękny krajobraz z wijącą się w dolinie rzeką, która w porze suchej była mała rzeczką.
Do Kurimy dotarliśmy bardzo zmęczeni. Maja była kompletnie wykończona, a do tego zaczynała mieć temperaturę. Po jedzeniu, które przygotował nam kucharz i chwili odpoczynku ruszyliśmy do samochodu i odjechaliśmy do Wameny. Po drodze zameldowaliśmy się jeszcze na posterunku wojskowym.
Wieczorem było już bardzo źle. Maja miała gorączkę, co najmniej 40°C . Zużyliśmy wszystkie leki obniżające temperaturę. Miała objawy klasycznej malarii. Postanowiliśmy że, jeśli gorączka nie ustąpi, zawieziemy Maję do szpitala następnego dnia. Na szczęście wszystko tak jak się pojawiło, tak szybko ustąpiło. Do dzisiaj nie wiemy, co to było.

Mieliśmy jeszcze w planie wycieczkę do osady, gdzie Yali mieszkający w Wamenie mieli pokazać nam swoje zwyczaje. Było to równie fascynujące przeżycie. Mogliśmy oglądać członków plemienia Yali zarówno mężczyzn jak i kobiety z dziećmi. Tym razem kupiliśmy zamiast świni owoc - red fruit, który piecze się w ognisku i jest również przysmakiem.
Isak, który był z nami pokazał nam dwóch mężczyzn, którzy do końca nie zrezygnowali z kanibalizmu. U Papuasów zarówno Dani jak i Lani czy Yali wszyscy zarówno kobiety jak i mężczyźni noszą coś na głowie. Ulubionym nakryciem jest czapka z piór rajskich ptaków.

Do dzisiaj mamy w pamięci roześmianą dziewczynę z rajskim ptakiem na głowie, którego przy pożegnaniu próbowała nam sprzedać. Zadziwiającym było doskonałe radzenie sobie przez mężczyzn z bardzo długim, specjalnie umocowanym kotekiem, a do tego z noszoną od pasa w dół klatką wykonana z ratanu. W tym stroju biegnąc wokoło ogniska odtańczyli, tańce wojenne śpiewając przy tym bardzo podobnie jak członkowie plemienia Dani. Potem zabrali się do rozpalania ogniska i pieczenia warzyw oraz specjalnie przygotowanego owocu  red fruit. Niestety nie mięliśmy możliwości spróbowania tego „wypieku”. Musieliśmy wracać do Wameny. Następnego dnia rano mieliśmy samolot do Sentani, a stamtąd do Makasar stolicy Sulawesii (dawny Celebes) , a do tego Maja nie była jeszcze w pełni sił.

Bardzo niechętnie rozstawaliśmy się z tymi tak bardzo prymitywnie żyjącymi, ale zarazem bardzo sympatycznymi i gościnnymi ludźmi. Ludzie ci żyją w pełnej harmonii z przyrodą, korzystając z jej dobrodziejstw nie niszcząc jej. Ani przez moment nie spotkaliśmy się z jakimikolwiek oznakami agresji z ich strony. W stosunku do nas jak i do siebie odnosili się bardzo życzliwie. Wiele czynności wykonują zbiorowo. Są przy tym „strasznymi” gadułami. Niestety powoli przyjmują zachodni styl życia. Zamieniają koteki oraz spódnice z włókien storczyków na spodnie, koszulki, zegarki. Przenoszą się do miasteczek stając się Indonezyjczykami. Bardzo trudno powiedzieć, do czego doprowadzą te zmiany i jak szybko będą postępować.

Rano zaraz po śniadaniu dowiedzieliśmy się od Holendrów zamieszkujących nasz hotel, którzy również planowali lot powrotny do Santani, że wszystkie samoloty zostały tego dnia odwołane.

Na szczęście był jeszcze z nami Isak.  Wsiadł natychmiast na rykszę i zniknął na godzinę. Po jego powrocie musieliśmy natychmiast jechać na lotnisko. To jemu zawdzięczamy opuszczenie Wameny i zgodny z planem odlot, z Jayapury do Makasaru. Isak miał kolegę, który pracował w liniach transportowych. Na lotnisku siedząc na trawie czekaliśmy na samolot. Po krótkiej chwili przez bramę wjechały samochody wypełnione żołnierzami, a zaraz potem wylądował z wielkim hukiem Herkules C160, którym odlecieliśmy do Jayapury. Samoloty te służą do przewozu towarów. W drodze powrotnej z Wameny lecą na ogół puste, z czego my skorzystaliśmy. Siedzieliśmy przypięci pasami plecami do ściany samolotu, a nasze bagaże znajdowały się na środku przymocowane pasami. Po starcie podszedł do nas kapitan i zostaliśmy zaproszeni razem z Arkiem do kokpitu. Tak skończyła się nasza przygoda na Zachodniej Papui.

W Makasarze wylądowaliśmy po 4 godzinach. Podczas odbierania bagażu podszedł do mnie mężczyzna. Kiedy podniosłem głowę zobaczyłem trzymaną w jego ręku tabliczkę z wypisanym moim nazwiskiem. Byłem kompletnie zaskoczony. Po chwili okazało się, że Agnieszka z Jarkiem, którzy przylecieli rano do Makasaru z Yogyakarty wysłali po nas samochód na lotnisko. Po następnej godzinie byliśmy już w hotelu. Tam czekali na nas Agnieszka i Jarek. Jakże miłe są spotkania „ na krańcu świata”. Wszyscy mieliśmy sobie tak wiele do powiedzenia. Bardzo się cieszyliśmy. Tym bardziej, że hotel Pantai Gapura Makasar był przepięknie położony. Wybudowany był na palach wychodząc w głąb zatoki. Słonce, szum i zapach morza, lekki wiatr i nieporównywalnie lepsze warunki pozwoliły nam wypocząć i zregenerować siły przed dalszą wyprawą na północ Sulawesi do miejsca, gdzie zamieszkują ludy Toraja.

Makasar obecnie Ujung Pandang, chociaż od niedawna, obie nazwy są używane jest stolicą prowincji Celebes Południowy ( Sulawesi Selatan). Po uzyskaniu niepodległości większość nazw wysp i miast nadanych jeszcze przez Holendrów została zmieniona na nazwy indonezyjskie. Makasar od  zawsze odgrywał i w dalszym ciągu odgrywa kluczową rolę w dziejach tego regionu. W XVI w. był głównym portem i ośrodkiem handlowym Królestwa Goa. W latach 50 XX w. był centrum walki przeciwko centralizacji władzy i podporządkowaniu się rządom Jakarty. A obecnie jest centrum ruchów awangardowych, ale również skrajnych ugrupowań islamskich. Sławę Makasar zawdzięcza wspaniałym szkunerom Bugis, które swą nazwę wzięły od Bugisów ( Bugi) – ludu pochodzenia mongolskiego, który przybył na wybrzeże Celebesu ok. 1000 lat temu.. Byli oni znakomitymi żeglarzami i szkutnikami. Tradycje te kultywowane są do dzisiaj. Właśnie dzięki szkunerom Bugis Makasar zawdzięcza światową sławę. Mieliśmy okazję oglądać je w porcie. Dojechaliśmy tam rykszami, przejeżdżając przez starą, najbardziej ruchliwą i egzotyczną część Makasaru. Stały dumnie przy nabrzeżu pomalowane każdy w inne kolory. Bardzo często burty i maszty zdobione były przeróżnymi rzeźbami. Należy zaznaczyć, że statki te są załadowywane i rozładowywane ręcznie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w starym forcie, wzniesionym w 1545 r. w czasach panowania Królestwa Goa . Został on zdobyty przez Holendrów w 1667 r., a następnie rozbudowany i nazwany Benteng Rotterdam. Dzisiaj stanowi doskonały przykład XVII wiecznej architektury fortecznej.
Drugiego dnia pojechaliśmy wynajętym samochodem wraz z przewodnikiem do środkowej części  Celebesu regionu zamieszkałego przez społeczność Toraja. Kiedyś było księstwem. O znaczeniu  Toraja wśród ludów Indonezji, może świadczyć przyjazd przedstawiciela władz z Jakarty na pogrzeb niedawno zmarłego króla

Według ustnych przekazów, Torajowie 1000 lat temu opuścili położoną na południowym zachodzie wyspę Pongko i przepłynęli ocean w czółnach zwanych lembang. Po przybiciu do brzegu podążyli w górę rzeki Sa`dan , która przebiega przez rejon Tana Toraja.  Lud ten tradycyjnie mieszka w małych osadach w domach zwanych tongkonan. W stronę domów zwrócone są spichlerze ( lumbung)  Dachy zarówno domów jak i spichlerzy są łukowato wzniesione ku górze, przez co kształtem przypominają dziób i rufę łodzi, chociaż innym kojarzą się z rogami bawolimi. Są one często pomalowane na święte dla nich kolory: biały, czerwony, żółty i czarny . Są posadowione na osi północny wschód – południowy zachód. W wierze Torajów  na tej linii położone są królestwa przodków. Wiarą panującą w tym rejonie do czasu przybycia Holendrów był animizm. Pod wpływem działających misji Torajowie powoli stawali się chrześcijanami zachowując jednak swoje tradycje.
Pojechaliśmy do Rantepao największej miejscowości Tana Toraja ze stolicą Makale w nadziei, że będziemy mogli uczestniczyć w obrzędach pogrzebowych.
Dojazd do Rantepao zajął nam 12 godzin. Droga była bardzo malownicza. Najpierw jechaliśmy wzdłuż morza, a w miejscowości Pare Pare  skręciliśmy w kierunku gór, krainy stromych pociętych tarasami stoków i wysokich lasów bambusowych. Wszędzie bez względu na wysokość rozciągały się przepięknie położone pola ryżowe. Po przejechaniu rzeki Sa`dan
wkroczyliśmy do krainy Toraja.

Wcześnie rano następnego dnia pojechaliśmy do miejscowości Ke`te Kesu` oddalonej na południowy wschód od Rantepao. We wnękach skał znajdowało się kilka grobowców, a ze skał zwisały bardzo stare częściowo zniszczone trumny. Z wielu wysypywały się już kości. Następnie odwiedziliśmy bardzo rozległe jaskinie cmentarne w miejscowości Londa . W trumnach, z których wiele jest przepięknie rzeźbionych  znajdowały się setki czaszek i kości.  W niektórych miejscach na balustradach podwieszonych pod sklepieniami jaskiń  stały  naturalnej wielkości podobizny zmarłych zwanych tau tau.

Na wielu widać było jeszcze zachowane ubrania, choć bardzo zniszczone. W miejscu tym stoją na galeryjkach podobizny ludzi z książęcych rodów. To właśnie tutaj był pochowany król Tana Toraja
Po ceremonii pogrzebowej trumnę z ciałem zmarłego umieszcza się głęboko w jaskini w zboczu góry- w miejscu jak najbardziej niedostępnym. Na zewnątrz w skalnej ścianie wycięte są  balkony, na których siedzą lub stoją figurki  tau tau. Zazwyczaj wykonuje się je z drzewa chlebowca.  Niestety figury te są łakomym kąskiem dla kolekcjonerów , stąd wiele grobowców zostało okradzionych.. Jeśli zmarły miał okulary , używał laski, czy grał na instrumencie wówczas w te rekwizyty  wyposażony był tau – tau. W drodze powrotnej odwiedziliśmy grobowiec, w którym chowane były małe dzieci. Otóż dzieci, którym jeszcze nie wyrosły zęby, a które  były karmione piersią wkłada, się w pozycji embrionalnej do dziupli drzewa. Żywica  ma zastąpić zgodnie z wierzeniami mleko matki. Otwór zamyka się matą z włókien  palmowych. Kolejnego  dnia odwiedziliśmy grobowce w miejscowości Lemo. Znajdują się tam najbardziej rozległe tereny cmentarne. W skalnych balkonach umieszczone są setki tau tau.  Trumny podwieszone są na kijach bambusowych wiele metrów nad ziemia. Niektóre z nich rozpadły się ze starości ,  rozsypując wokoło zawarte w nich kości. Można się dzięki temu przyjrzeć bogatemu zdobnictwu trumien. Są one wykonane z wydrążonego pnia drzewa. Jedne zdobione świńskim ryjem były przeznaczone dla kobiet, a pozostałe z bawolim łbem dla mężczyzn.

W odległości zaledwie kilku kilometrów od centrum Rantepao znajduje się bazar ( Pasar Bolu), na którym najciekawszy jest targ świń i bawołów. To tutaj rodziny zmarłych zaopatrują się w świnie i bawoły. Są one niezbędne podczas rytuału pogrzebowego.
Torajowie są społecznością kastową. Im z wyższej kasty pochodzi zmarły tym więcej świń i bawołów musi być przeznaczanych na pogrzeb tak aby móc zapewnić zmarłemu przejście w zaświaty ( paya). Wówczas zmarły będzie im pomagał, i  wspierał utrzymując równowagę między światem żywych a światem  umarłych. Stypa trwa zazwyczaj tydzień i wymaga ogromnych nakładów. Buduje się w tym celu miasteczko pogrzebowe z wieżą pogrzebową ( lakian) . Budulec przeznaczony na zabudowania nie może być użyty ponownie do jakiegokolwiek celu., z wyjątkiem budowy mostu.

Człowieka uznaje się za zmarłego dopiero , gdy odbędzie się uczta pogrzebowa. Do tego czasu uważany jest za chorego  i śpiącego. Jego zabalsamowane ciało przechowuje się w południowo – zachodniej części domu. Tak długo jak rodzina przygotowuje się do pogrzebu. Może to trwać czasami wiele lat . W tym czasie rodzina odwiedza zmarłego i przynosi mu jedzenie.

Odwiedziliśmy jeden z takich domów. Przywitała nas wdowa mieszkająca samotnie, której mąż zmarł 1,5 roku temu. Leżał w izbie w oczekiwaniu na pogrzeb, a ten uzależniony był od zebrania potrzebnej ilości pieniędzy.
Gdy już rodzina zgromadzi  wystarczającą ilość pieniędzy odprawia się ceremonie w dwóch etapach. Uroczystość prowadzona jest przez  tombablu - kierownika pogrzebowego.
Najpierw zarzyna się bawoły i świnie oraz składa ofiarę z orzeszków betelu i wina palmowego (tuak). Ciało zmarłego obraca się twarzą  w kierunku północnego wschodu. Od tego momentu jest on uważany za zmarłego. Po tym następuje ceremonia zwana ma`bolong, w której jeszcze raz zarzyna się bawoły i świnie. Zwłoki zawinięte w całun , często bardzo bogato haftowany umieszcza się w trumnie wykonanej z drewna sandałowego i umieszcza w miniaturze domu ( tongkonan). Całość wynosi się z domu i stawia pod spichlerzem. W tym czasie przygotowywana jest podobizna zmarłego tau-tau.

Dzięki naszemu przewodnikowi, który pochodził z rodu Toraja , mogliśmy uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej (ma`bolong) osobistości bardzo znaczącej dla Toraja. Puang Ne`Rengen zmarł w kwietniu 2007 r., a urodził się 1934 r.  Pochodził z rodu książęcego był bardzo szanowaną osobistością.  Procesja, w której uczestniczyliśmy poprzedzona była śpiewem i tańcami .
Trumna ze zmarłym była niesiona z domu przez pole do wieży pogrzebowej, a zaraz za nią w lektyce owiniętej czarnym całunem podążała wdowa po zmarłym. Wcześniej przygotowaliśmy prezent dla rodziny zmarłego. Były to owoce oraz papierosy. Torajowie bardzo chętnie witają przybyłych gości. Im jest ich więcej tym więcej prezentów oraz  większa nadzieja, że dusza zmarłego bezpiecznie przejdzie w zaświaty. Zostaliśmy przedstawieni  krewnej zmarłego, a następnie przydzielono nam miejsce w jednym z zabudowań pogrzebowych. Poczęstowano nas świeżo przyrządzonym mięsem świni i bawołu podanym na liściu palmowym, a następnie podano herbatę. W tym czasie mogliśmy przyglądać się procesji gości, którzy zapowiadani przez  kierującego uroczystością przechodzili wzdłuż wieży ( lakkian) niosąc związane żywe świnie i prowadząc bawoły. Na tę uroczystości zostało przeznaczonych 80 bawołów i ponad 1000 świń. Liczba gości przekraczała 2000 .

Po drugiej stronie wieży szlachtowano bawoły oraz zarzynano świnie. Rozlegał się ich przeraźliwy kwik. Kiedy tam podeszliśmy jednym ciosem meczety został powalony bawół. Zaraz potem zabito trzy kolejne. Na tyłach  jednego z domów odbywała się rzeź świń.
Jedni wnosili przywiązane do bambusowych patyków żywe świnie, inni meczetami pozbawiali je życia. Chwile potem były opalane nad ogniskami, a po rozebraniu na kawałki przeznaczone do jedzenia.

  Kiedy trumna ze zmarłym znalazła się w wieży pogrzebowej rozpoczęły się walki bawołów. Odbywało się to na polu w kilku miejscach , jak również między domami ze zgromadzonymi gośćmi. Zwyczaj ten jest dość niebezpieczny. Rozwścieczone i rozpędzone bawoły nierzadko tratują napotkanych na drodze ludzi. Tym razem wszystko odbyło się bez niespodzianek. Nawet bawołom nie bardzo chciało się walczyć. Ostatniego dnia uczty trumna zostaje zdjęta z wieży i ułożona w rodzinnym grobowcu w zboczu góry. Wysoko na balkonie z widokiem na zieloną dolinę ustawia się tau – tau. Tego już nie oglądaliśmy. Rogi z zabitych bawołów wiesza się na ścianach domów. Im jest ich więcej tym wyższy status domowników. Trochę zmęczeni postanowiliśmy wracać z zamiarem obejrzenia odbywającej się nieopodal walki kogutów. Walki te odbywają się na terenie Sulawesi nielegalnie. Mięliśmy oglądać je pierwszy raz. Zrobiło to na nas niesamowite wrażenie.

Oglądaliśmy trzy walki. Wszystkie były jednakowo brutalne. Do tego każdy kogut miał przymocowaną do prawej nogi brzytwę, przez co walka nie trwała długo ale zawsze kończyła się śmiercią jednego z kogutów. Na początku koguty biorące udział w walce wyglądały bardzo dostojnie. Miały piękne, różnokolorowe upierzenie. Po zakończeniu walki , a czasem już w jej trakcie , ich pióra zmieniały barwę na czerwona.    Zaspokoiwszy swoją ciekawość wróciliśmy do hotelu. Po drodze zatrzymaliśmy się na kolacje i z werandy mogliśmy podziwiać leżącego w błocie bawoła.  Bawoły , które odgrywają tak wielką rolę w rytuale pogrzebowym Torajów , za życia są  bardzo dobrze traktowane.

Często można zauważyć, jak na polu ryżowym zanurzone w wodzie, leniwie żują trawę  Następnego dnia rano udaliśmy się w drogę powrotną do Makasaru.  
Po drodze zatrzymaliśmy się w zajeździe z widokiem na „erotyczne wzgórza” , które przypominały pełną wdzięków kobietę. Wydarzyło się tam coś, o czym mieliśmy dowiedzieć się dopiero pod sam koniec naszej podróży. Ok. 100 km od Makasaru samochód zaczął się psuć , a po następnych kilkudziesięciu kilometrach przestały świecić światła. Do hotelu dojechaliśmy na resztkach  energii z akumulatora. Wtedy to nasz przewodnik powiedział, że wszystkiemu winien kierowca. Podczas postoju zamówił zupę, której nie zjadł. W wierzeniach Torajów  podane do stołu jedzenie należy zjeść do końca . Jeśli się tego nie uczyni duchy mogą się pogniewać. Podczas naszego kilkudniowego pobytu w Tana Toraja wielokrotnie spotykaliśmy się z niezrozumiałymi dla nas panującymi tam zwyczajami. Jak pisałem, Torajowie są animistami i tymi właśnie zwyczajami poprzeplatane jest ich życie.

Rano 19 lipca pojechaliśmy na lotnisko , a stamtąd samolotem odlecieliśmy przez Denpasar do Mataram na Lomboku. Zatrzymaliśmy się w hotelu Sengigi Beach . Pozostało nam 8 dni wypoczynku, podczas którego mogliśmy wspominać trudy naszej wyprawy, zarówno na Jawie , Papui czy Sulawesi. Nurkowaliśmy między wyspami Gili Trawangan, Gili Meno i Gili Air. Jest tam wspaniale czysta woda i przepiękne rafy koralowe.
Tam też spotkaliśmy się z rekinami podczas nurkowanie w zatoce rekinów.   Lombok, co w języku jawajskim znaczy papryczka chili,  swą czołową pozycje wśród wysp archipelagu zawdzięcza wspaniałym plażom, przepięknym wyspom Gili , fantastycznym falom oraz  malowniczemu szczytowi wulkanu Gunung Rinjani. 90 % mieszkańców stanowią rdzenni mieszkańcy tj. plemię Sasak, które szczyci się własną kulturą i własnym językiem. Pozostali to Balijczycy, Bugisi, Chinczycy, Jawajczycy i Arabowie. Sasaków można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to poganie nazywani Wetu Telu, druga  to ortodoksyjni sunici Wetu Lima.

Miasteczko Sengigi , które odwiedzaliśmy codziennie wieczorem to skupisko małych sklepików z wyrobami artystycznymi, restauracji,  w których dominuje kuchnia lokalna oraz klubów muzycznych. W końcu lipca, co roku organizowany jest festiwal kultury regionalnej. Na Lombok zjeżdżają się wówczas liczne  zespoły muzyczne. Wieczorami przez cały tydzień w Sengigi rozbrzmiewa muzyka , w której można znaleźć elementy muzyki balijskiej, hinduskiej, ale głównie muzułmańskiej. Tak też było podczas naszego pobytu.

Lombok opuściliśmy 27 lipca wczesnym rankiem i przez Jakartę odlecieliśmy do Polski zatrzymując się jeszcze w Katarze i Monachium. Tak skończyła się nasza miesięczna wyprawa.

Antoni Michalak
WE Wiking