Strona ofertowa Wydawnictw Edukacyjnych WIKING
Jesteś
gościem portalu
Strona główna portalu
http://www.wiking.edu.pl/article.php?id=621
http://www.wiking.edu.pl/article.php?id=440
http://www.wiking.edu.pl/article.php?id=110
http://www.wiking.com.pl/index.php?site=testy_gim_historia_roz_1
http://www.wiking.edu.pl/article.php?id=348
http://www.wiking.edu.pl/sitemap.php
Powrót do poprzedniej stronyWersja do wydruku

Wakacje 2007: Borneo – Tioman

Podróż rozpoczęliśmy od wylotu z Warszawy, przez Hamburg do Frankfurtu. I tu zaczęły się nasze kłopoty. Rozległa burza nad środkowymi Niemcami spowodowała opóźnienie samolotu do Frankfurtu. Tylko dzięki temu, że tym samym samolotem leciało do Frankfurtu jeszcze 10 osób z zamiarem wylotu do Manili, samolot czekał na nas. Polecieliśmy niestety bez bagażu. Wydawało się nam, że to koniec kłopotów, ale niestety na godzinę przed lądowaniem w Manili zaczęły się straszne turbulencje – przelatywaliśmy nad tajfunem. Samolot zaczął spadać, a nasz kolega, z którym mieliśmy podróżować po Borneo przewrócił się i, jak się później okazało, pękł mu jeden kręg. Z lotniska zabrało go pogotowie do szpitala. Dalszą podróż kontynuowaliśmy już w sześć osób, z których dwie poleciały z Manili bezpośrednio przez Singapur na Tioman. Tam spotkaliśmy się wszyscy po 2 tygodniach.

Manila to bardzo dziwne miasto. Spędziliśmy w nim 2 dni. Jest pełne skrajności, aczkolwiek nie widać, aby ktokolwiek głodował. Znajdują się tam dzielnice nędzy, ale też bardzo nowoczesne i bogate centrum. Miasto żyje całą noc. Jest chyba trochę niebezpiecznie, ponieważ przed każdym lokalem stoi uzbrojony ochroniarz. Biali kojarzą się mieszkańcom z Amerykanami, a ci wyzwolili ich z jarzma japońskiego. Do tego biali przyjeżdżają z pieniędzmi. Może dlatego nikt nie próbował nas okraść. 

Manila to też bardzo ładnie zachowane Stare Miasto, założone przez Portugalczyków. Otoczone jest ono charakterystycznym murem obronnym. Obecnie znajduje się tam kilka uniwersytetów. Intramuros to stara nazwa Manili.  Całe Stare Miasto objechaliśmy dorożką wzdłuż murów obronnych. Zakończyliśmy przy Katedrze.

Następnego dnia polecieliśmy do Kota Kinabalu – stolicy stanu Sabah na Borneo. Wylatywaliśmy z lotniska Clark, które do niedawna było największą bazą lotniczą w Azji południowo-wschodniej. Obecnie pozostały zabudowania, stare egzemplarze samolotów oraz tysiące slumsów okalających lotnisko.

Kota Kinabalu to niewielkie miasto z dużą ilością małych hotelików i pensjonatów, gdzie zatrzymaliśmy się na dwa dni. Naszym celem było dotarcie do mistycznej góry Kinabalu. Od niej zresztą pochodzi nazwa stolicy stanu.

Góra ma wysokość ponad 4500 m n.p.m. Idąc od podnóża przechodzi się wszystkie strefy klimatyczne, od tropikalnej po górską, zimową. Kilka razy w roku pada tam śnieg i jest mróz.

Większość ciekawych i atrakcyjnych miejsc posiada bardzo dobrą bazę turystyczną, a do tego ceny są bardzo niskie. Największe utrudnienie to temperatura i wilgotność. Mimo pory letniej w ciągu miesiąca występuje około 12 dni deszczowych. Deszcze są bardzo obfite, na szczęście dość krótkotrwałe. Właśnie zaraz po burzy poszliśmy z przewodnikiem oglądać kwitnące raflezje. Są to bardzo ciekawe, największe na świecie  kwiaty dochodzące do 3 metrów wielkości. Występują tylko na Borneo. Dużym utrudnieniem jest to, ze kwitną bardzo krótko, na ogół ok. 3 dni, a do tego występują bardzo rzadko. Nam się udało.

Idąc przez dżunglę do kwitnących raflezji Maja "złapała" pijawki. Zauważyliśmy je dopiero wieczorem podczas kąpieli. Nic bolesnego, trochę nieprzyjemne uczucie, jak się je odczepi to trudno zatrzymać krwawienie. 

Podczas pobytu w Kota Kinabalu mieszkaliśmy w małym pensjonacie, prowadzonym przez bardzo sympatyczną właścicielkę, w którym zatrzymywali się podróżnicy z całego świata. To dzięki niej wiedzieliśmy gdzie znaleźć raflezje.

Następnego dnia rano pojechaliśmy na lotnisko  skąd odlecieliśmy do Miri  – miasteczka leżącego przy granicy z Księstwem Brunei – w stanie południowym Sarawak. Po wylądowaniu pojechaliśmy wynajętym samochodem do miejscowości Batu Niah, gdzie zatrzymaliśmy się w małym hoteliku. Batu Niah to malutka osada leżąca nad rzeką, zamieszkała przez Malajów i Chińczyków. To głównie w rękach Chińczyków skupiony jest cały biznes.

Najciekawsze jest to, co znajduje się w leżącej nieopodal dżungli – największe jaskinie na świecie, wśród których znajduje się jaskinia ze śladami człowieka sprzed 40 000  lat. Doszliśmy tam następnego dnia.  Jaskinie są wielkości kilku stadionów piłkarskich, otoczone lasem równikowym. Idąc przez korytarze w jaskiniach wielokrotnie trzeba było się wspinać, a to wszystko przy temperaturze przekraczającej 40 oC i wilgotności 100%. W jaskiniach zamieszkuje setki tysięcy nietoperzy.

Na niektórych odcinkach panuje zupełna ciemność. Brak latarki jest dużym utrudnieniem. Na szczęście byliśmy w nie wyposażeni. Kiedy wychodziliśmy z jednej części jaskini, w której panowała zupełna ciemność, nagle oślepiła nas smuga światła słonecznego. Wdarła się do jaskini przez otwór w górnej jej części, na wysokości kilkudziesięciu metrów. Wyglądało to jak zstąpienie Ducha Świętego na Ziemię. Cała jaskinia została oświetlona. Przez otwór, którym wdzierało się słońce, widać było plątaninę roślinności, zwisające korzenie oraz parę kilkudziesięciometrowych drzew. Widok naprawdę fascynujący!

W ostatniej jaskini oglądaliśmy wspomniane malowidła ścienne. Przypominały one małpy, krokodyle i inne zwierzęta.

Powrót zajął nam nieco mniej czasu. Musieliśmy się spieszyć, ponieważ umówiliśmy się z Rudy Danielem w Bakun Junction odległym od Batu Niah około 200 km. Zjedliśmy lunch i wynajętym samochodem pojechaliśmy na spotkanie. Spóźniliśmy się prawie 2 godziny, ale zaraz po wyjściu z samochodu na skrzyżowaniu podszedł do nas mężczyzna wzrostu około 160 cm i przedstawił się jako Daniel.

Po zrobieniu zakupów na targu pojechaliśmy przez dżunglę samochodem terenowym. Przed zmrokiem dojechaliśmy do osady Ibuanów – plemienia mieszkającego w długich domach. Są one bardzo charakterystyczne. Mają długość od 50 do 100 m, są posadowione na kilku metrowych palach, a przez całą długość biegnie weranda, z której to wchodzi się do poszczególnych domostw.

Osada, w której się zatrzymaliśmy liczyła około 500 mieszkańców i składała się z dwóch długich domów. Mieszkańcy spotykają się wieczorami na wspólnych kolacjach i zabawach. Ibanowie Dajakowie to potomkowie łowców głów, dawnych wojowników zamieszkujących dorzecza rzeki Rejang. Są bardzo gościnni. Mieliśmy nadzieję, że uda się nam zobaczyć przechowywane przez nich skrycie  czaszki. Niestety nie udało się. Bardzo charakterystycznym elementem są tatuaże,  które u  kobiet obejmują stopy i ręce  a u mężczyzn plecy i barki. Tubylcy przygotowali dla nas uroczystą kolację, którą jedliśmy na tarasie siedząc w kucki. Wiedząc o planowanej wizycie w wiosce kupiliśmy dla dzieci ciastka, a dla starszyzny "wodę ognistą". Na kolacji byli obecni wszyscy mieszkańcy wraz z przywódcami plemienia. Postęp cywilizacyjny jest tak szybki, że za kilka lat  niewiele pozostanie z tradycji plemiennych.

Rano, przed wyjazdem, uczestniczyliśmy we mszy animistycznej. Większość mieszkańców Borneo to animiści. Jadąc przez dżunglę (lub płynąc rzekami) bardzo często można zauważyć budowle animistyczne – ołtarze i cmentarze.

Po załadowaniu bagaży pojechaliśmy samochodem do kolejnej wioski, która leżała nad rzeką Rejang, skąd łodzią popłynęliśmy do następnej osady zajmującej się uprawą kauczuku, tytoniu i wyrębem drzew. Obok osady znajdowała się szkoła, w której uczyły się dzieci z  wielu okolicznych wiosek.

Po zjedzeniu lunchu popłynęliśmy do Belagi, gdzie mieliśmy zatrzymać się dwa dni. Belaga to niewielka, bardzo sympatyczna miejscowość leżąca w górnym biegu rzeki Rejang. W okolicy zamieszkują plemiona Kayanów i Kenyahów. W Beladze zatrzymaliśmy się w domu Daniela na krótki lunch i kąpiel. Kąpiel nie miała nic wspólnego z pluskaniem się w wannie. Staliśmy na ziemi i polewaliśmy się woda z kubła. Woda miała kilka stopni mniej od powietrza, dzięki czemu była orzeźwiająca.

Po krótkim odpoczynku zapakowaliśmy plecaki i popłynęliśmy łodzią w górę rzeki na spotkanie z życiem nocnym dżungli. W wyprawie towarzyszyli nam dwaj Malajowie pełniąc rolę przewodników, kucharzy i opiekunów. Płynąc musieliśmy pokonywać kaskady na rzece powstałe w wyniku niskiego poziomu wody. Po godzinie płynięcia i godzinie marszu przez dżunglę doszliśmy do szałasów stojących nad brzegiem rzeki w bardzo malowniczym zakolu. Słychać było  wodę opadająca z kaskady, a po zapadnięciu zmroku odgłosy zwierząt i ptaków. Naszą uwagę zwrócił  szczególnie donośny śpiew hornbila, największego ptaka zamieszkującego dżunglę. W szałasach rozłożyliśmy moskitiery, a nasi przewodnicy zabrali się za przygotowywanie kolacji. Były to kurczaki pieczone w ognisku.

Rano czekała na nas łódź, którą wróciliśmy do Belagi. Po śniadaniu poszliśmy na kilkugodzinną wyprawę do Kajemanów żyjących w głębi dżungli. Wyprawa była dość uciążliwa. Gorąco, wilgotno i do tego cały czas do pokonywania wzniesienia. Po drodze natknęliśmy się na cmentarz animistyczny. Spotkaliśmy też grupę Malajów idących do wioski z zaopatrzeniem. Unoszący się zapach dymu był oznaką, że jesteśmy już bardzo blisko. Na polanie mieszkańcy wypalali  kawałek dżungli pod uprawę ryżu górskiego, bardzo poszukiwanego przez mieszkańców dolin.

Domy, jak wszystkie w tym rejonie, zbudowane były na palach, a w nich mieszkały dwie rodziny bardzo mało komunikatywnych ludzi. Wszyscy żuli liście, po których jest się mocno oszołomionym. Dopiero, kiedy wyjęliśmy ciastka i herbatę zaczęli być bardziej towarzyscy.

Po powrocie czekała na nas kolacja, na której serwowany był upolowany tego dnia jeleń.

Następnego dnia mieliśmy odpłynąć do Kapitu. Niestety dowiedzieliśmy się, że łódź nie odpłynie, ponieważ jest bardzo niski poziom wody w całym dorzeczu. Jedynym "wyjściem" okazał się samolot, który przylatuje rozkładowo raz w tygodniu z Bintulu. Loty są bardzo nieregularne, ponieważ brak jest pasażerów oraz wiele zależy od pogody. Lądowisko znajduje się w dżungli między wzgórzami i ma 150 metrów długości. Zostało wybudowane jeszcze przez Japończyków podczas II Wojny Światowej. Deszcz lub duży wiatr uniemożliwiają loty. Tym razem pogoda była dla nas łaskawa. Rano świeciło słońce i było bezwietrznie. Po zapakowaniu ekwipunku płynęliśmy w dół rzeki prawie godzinę, a następnie z tragarzami jeszcze pół godziny wędrowaliśmy przez dżunglę. Gdy byliśmy na miejscu usłyszeliśmy warkot silników i zobaczyliśmy jak ląduje malutki kilkumiejscowy samolot. Okazało się, że poza nami nikt więcej nie poleci. Samolot "należał" do nas. Po zważeniu całego ładunku  weszliśmy na pokład. Mieliśmy wspaniałe humory. Udało się nam wydostać z dżungli w samym sercu Borneo! Po minucie oglądaliśmy dżunglę z pokładu samolotu. Jest to widok nie do opisania – trzeba to przeżyć. Zielona "masa" ogromnych drzew poprzecinana rzekami w kolorze żółtym. Gdzieniegdzie widać małe polanki, na których uprawiany jest ryż.

Po wylądowaniu pojechaliśmy autobusem do Sibu. Zatrzymaliśmy się tam po to, aby następnego dnia odpłynąć do Kuchingo – stolicy stanu Sarawak. Sibu jest mało ciekawym miastem. Ma całkowicie handlowy charakter i taką spełnia rolę. Zamieszkiwane jest głównie przez Chińczyków. Nocą jest tu trochę niebezpiecznie, zwłaszcza w sąsiedztwie portu.

Rano wsiedliśmy na statek płynący do Kuchingu. Po 8 godzinach byliśmy na miejscu. Kuching jest jednym z najładniejszych miast na Borneo. Posiada bardzo ładną architekturę. Jest czysto, uliczki nad rzeką są pięknie oświetlone, podkreślony został kolonialny charakter miasta. Po drugiej stronie rzeki, na wzniesieniu, króluje Fort Margherita –  twierdza zbudowana przez Charlesa Brooke'a w 1879 r. Strzegła ona miasto przed atakami piratów. Wzdłuż rzeki rozciąga się targ. W powietrzu unosi się zapach świeżej kolendry, imbiru i ziół wetkniętych między stosy bananów, mango, flaszowców i tajemniczych owoców z dżungli. Jeden sektor zajmują świeże ryby i owoce morza, na innym wiszą oprawione dzikie świnie, kozy i żółwie.

Kierując się informacjami zawartymi w przewodniku Pascal, wybraliśmy na nocleg mały, bardzo sympatyczny hotel położony w samym centrum, blisko rzeki.

Następnego dnia wcześnie rano wyjechaliśmy z Kuchingu kierując się do Parku Semengogu, zamieszkiwanego przez orangutany. Bardzo szybko postępująca wycinka dżungli spowodowała konieczność ochrony wymierającego gatunku orangutanów zamieszkującego Borneo i Sumatrę. Po godzinie podróży samochodem, a następnie godzinnej wędrówce przez dżunglę doszliśmy do stacji zajmującej się badaniem i ochroną orangutanów. Chwilę później widzieliśmy już skaczące po drzewach orangutany. Stacja zajmuje się przystosowywaniem do życia na wolności porzuconych orangutanów. Aby dotrzeć do orangutanów żyjących na wolności musieliśmy się spieszyć, albowiem o godzinie 9.00 schodziły się z dżungli na platformę, gdzie czekały na nie owoce. Najpierw pojawił się przewodnik stada – ogromny, znacznie większy od człowieka, z długimi rudymi włosami, zupełnie niezwracający na nas uwagi, cały czas skupiony na przygotowanym jedzeniu. Po nim przyszły matki z małymi dziećmi. Orangutany żyją bardzo wysoko w koronach drzew, dlatego pojawiały się tak, jakby zstępowały z nieba. Trzeba pamiętać, że na Borneo jest najwyższa dżungla na świecie. Drzewa dochodzą do 70–80 metrów wysokości. Zanim zostaną zauważone słychać szum gałęzi, wierzchołki drzew przechylają się jeden na drugi umożliwiając powolne przemieszczanie się orangutanów. Schodząc coraz niżej przeskakują z drzewa na drzewo wykorzystując wszystkie cztery kończyny. Robią to niezwykle płynnie. Szum gałęzi stanowi jak gdyby podkład muzyczny do baletu powietrznego. Moglibyśmy spędzić tam cały dzień, ale niestety po godzinie wszystkie orangutany zniknęły tak szybko jak się pojawiły.

Do Kuchingu wróciliśmy tą samą drogą. Wieczorem poszliśmy do restauracji specjalizującej się w owocach morza. Zamówiliśmy krewetki, lobstery, a następnie rozpamiętywaliśmy pobyt w dżungli popijając zimne piwo.

Następnego dnia, wcześnie rano, wyjechaliśmy z Kuchingu na północ kierując się do Parku Bako.

Jechaliśmy najpierw samochodem, a następnie po zarejestrowaniu się w Kampung Bako wynajęliśmy łódź, którą po godzinie dopłynęliśmy do parku. Bako Park jest jednym z większych, przepięknie położony, leżący na wyspach między ujściami do morza rzek Sangai Saravak i Batang Bako. Jest to bardzo malownicza część Borneo, ze skalistymi przylądkami, bardzo tajemniczymi wyspami i przepięknymi piaskowymi plażami, które są widoczne dopiero podczas odpływu. Do niektórych podczas przypływu nie ma możliwości dopłynięcia. Porośnięte są lasem równikowym, w którym zamieszkuje rzadki gatunek małp długonosych. Niestety nie udało się nam spotkać z tymi ciekawymi zwierzętami. Spotkaliśmy za to stado makaków, które adorowały nas podczas mozolnej wędrówki na drugą stronę wyspy. Po drodze spotkaliśmy też zieloną mambę – jednego z bardziej jadowitych węży. Po ukąszeniu śmierć następuje w ciągu 2 minut.

Aby dotrzeć na drugą stronę wyspy skąd miała nas zabrać łódź należało, posługując się mapą przypominającą mapę poszukiwaczy skarbów, przejść przez gęstą dżunglę wspinając się na szczyt góry. Punktem odniesienia były kolorowe wstążki przymocowane do drzew. Szkopuł w tym, że nie zawsze były one widoczne. Kiedy dotarliśmy na szczyt byliśmy bardzo zmęczeni, a wszystko na nas było kompletnie mokre. Za to mogliśmy podziwiać wspaniały widok na zatokę z przepiękną dziewiczą plażą i wyłaniające się w oddali z morza wyspy otoczone turkusowym oceanem.


Trochę kłopotów mieliśmy podczas schodzenia ze szczytu w stronę zatoki. Było bardzo stromo i tylko dzięki korzeniom i lianom oplatającym ścieżkę, którą schodziliśmy dotarliśmy bezpiecznie do celu.

      

Do przypłynięcia łodzi było trochę czasu, więc spędziliśmy go na kąpieli w oceanie. Woda była bajecznie czysta. Z jednej strony bardzo ciepła, miała ponad 30 oC , a z drugiej była jedynym źródłem ochłody. Wokoło brak było cienia, a temperatura w słońcu przekraczała 50 oC. Odchodzący podczas odpływu ocean odsłaniał  przepiękną,  piaszczystą niczym mąka białą plażę.

Po powrocie do hotelu spakowaliśmy się i następnego dnia wcześnie rano odlecieliśmy do Johor Bahru w Malezji. Jest to lotnisko graniczące z Singapurem.  Po wylądowaniu pojechaliśmy razem z Erykiem, który czekał na nas na lotnisku, do przejścia granicznego z Singapurem, a następnie metrem i autobusem na lotnisko wojskowe Seletar, skąd odlecieliśmy prywatną linia Berjaya na Tioman. Eryk wrócił do Kuala Lumpur i odleciał do Frankfurtu.


Tioman jest to przepiękną wyspa koralowa, leżąca na Morzu Południowochińskim, należąca do Malezji. Wyspa, przypominająca kształtem żółwia jest największą wyspą wschodniego wybrzeża, otoczoną kilkoma małymi wyspami koralowymi, w okolicy których planowaliśmy nurkowanie.

Po godzinie lotu byliśmy na miejscu. Podobnie jak w Beladze, na Borneo lotnisko usytuowane było między wzgórzami i miało stosunkowo krótki pas startowy. Położenie to wymagało do realizacji lotów dobrych warunków atmosferycznych (za każdym razem deszcz opóźniał lot), jak również ograniczenia w wadze bagażu. Na lotnisku czekali na nas Agnieszka z Jarkiem.

Teraz mieliśmy czas na wypoczynek, pływanie, kąpanie, opalanie i nurkowanie. Hotel, w którym mieszkaliśmy znajdował się na obszarze kilkudziesięciu hektarów porośniętych wspaniałą roślinnością. Często, w przepływającym nieopodal strumieniu, można było spotkać baraszkujące w wodzie warany. Oczywiście nie te z Komodo. Któregoś dnia zerwała się burza i zaczął padać bardzo obfity deszcz. Wyglądało to jak odkręcony na cały regulator prysznic. Nagle z zarośli wyszedł waran i zaczął zmierzać w kierunku drzwi pokoju Agnieszki i Jarka. Przeraźliwy krzyk Agnieszki zniechęcił go jednak do bezpośredniego spotkania. Warany zamieszkujące Tioman należą do niegroźnej odmiany, żywiącej się roślinnością. Codziennie na kolacje wychodziliśmy do maleńkiej osady przylegającej do ogrodzenia hotelu. Zawsze napotykaliśmy tam na zaczepiające nas makaki.

Jednego dnia postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę na południową części wyspy. W połowie drogi napotkaliśmy stado bardzo agresywnych makaków. Myślę, że gotowe były nas zaatakować, gdybyśmy za bardzo się zbliżyli.

Momentami trzeba było wspinać się stromo pod górę trzymając się korzeni i lian. Cały czas towarzyszył nam śpiew ptaków i skrzeczenie małp. Po godzinie wędrówki byliśmy na miejscu. Zaczął się właśnie odpływ i na odległą od brzegu wyspę można było przejść pieszo. Dla Agnieszki i Jarka była to pierwsza wycieczka po wyspie. Jednak najprzyjemniejszą atrakcją było nurkowanie z fajką i butlą.

Nawiązaliśmy kontakt z klubem nurkowym i codziennie przez trzy kolejne dni pływaliśmy w różne miejsca, gdzie mogliśmy podziwiać przepiękne rafy, podmorską roślinność jak również wspaniałe okazy ryb i żółwi. Dodatkową atrakcją pierwszego dnia nurkowania było oglądanie na głębokości 35 m wraku statku. Cały porośnięty był rafami, a wewnątrz pływało tysiące ryb. Na tej głębokości wszystko pozbawione jest kolorów. To tak jakby oglądało się film czarno-biały, a właściwie jeszcze lepszym określeniem byłoby szaro-szary.

Tydzień pobytu na Tiomanie minął bardzo szybko. W drodze powrotnej do Europy zatrzymaliśmy się na 2 dni w Singapurze. Singapur bardzo się różni od większości ośrodków Azji południowo-wschodniej. Już w czasie podróży z lotniska Changi łatwo zrozumieć, dlaczego miejsce to nazywane jest miastem ogrodów. Mimo bardzo nowoczesnej architektury, wspaniałych wieżowców i ogromnej ilości domów handlowych przeważają parki i ogrody. Miasto zatopione jest w zieleni. Główną ulicą miasta jest Orchard Road, która przyciąga wielu klientów i tyrystów.

Singapur stara się zasłużyć na miano nowoczesnej metropolii. Jest bardzo czystym i zadbanym miastem, bardzo przyjaznym dla mieszkańców i przybyszów. Na wysokim poziomie rozwinięta jest komunikacja. W wielu miejscach można zauważyć pozostałości barwnej, awanturniczej przeszłości kraju. Połączenie kultury Chińczyków, Malajów i Tamilów sprawia, iż miejsce to jest wyjątkowe.

Pobyt w Singapurze minął równie szybko. Z lotniska Changi w Singapurze wylecieliśmy do Manili, skąd po przenocowaniu, odlecieliśmy do Frankfurtu. Po 3,5 tygodniowej podróży wróciliśmy do domu pełni wrażeń, wypoczęci i z nowymi planami na kolejną podróż.

Antoni Michalak
WE Wiking

powrót do początku strony

Geografia | Język Polski | Historia | Przyroda | Biologia